Kolarskie talenty wykuwane z piasku

Kolarskie talenty wykuwane z piasku
Po jednej stronie: niezliczone rzesze ludzi, uprawiających amatorskie kolarstwo. Po drugiej: zaledwie garstka zawodowców, startujących w najważniejszych imprezach na świecie. Czy istnieje między nimi jakieś połączenie? Jak przełożyć popularność dyscypliny na sukcesy, odnoszone w profesjonalnym peletonie?

Blisko 600 osób stanęło w ostatni weekend maja na starcie wyścigów kolarskich z cyklu Majka Days w Krynicy Zdrój - niemal jedna trzecia więcej, niż w ubiegłorocznej edycji. Kilka tygodni wcześniej w Toruniu, na zawodach, rozgrywanych pod patronatem Michała Kwiatkowskiego – kolarskiego mistrza świata z Ponferrady, stanęło ponad półtora tysiąca zawodników i zawodniczek oraz pokaźna grupa dzieci. Ale nie tylko nazwiska naszych najlepszych kolarzy przyciągają tłumy. Realizowana od kilku lat z dużym rozmachem impreza Poznań Bike Challenge
szybko osiągnęła status rodzinnego kolarskiego święta, potrafiącego zgromadzić i zaangażować kilka tysięcy uczestników. Kalendarz imprez dla amatorów szosowego ścigania już dzisiaj jest bardzo bogaty, a z roku na rok pojawiają się w nim kolejne propozycje. Na niską frekwencję organizatorzy narzekać raczej nie mogą, bo kolarstwo szosowe od kilku lat rozwija się w Polsce bardzo dynamicznie, a jego potencjał wciąż ma jeszcze olbrzymie rezerwy.


Na te pozytywne zmiany wpływ ma kilka czynników. Przede wszystkim znacząca poprawa infrastruktury drogowej, która sprzyja uprawianiu kolarstwa szosowego. O ile jeszcze kilka lat temu znalezienie odpowiednio długiego odcinka w miarę równej drogi było dla kolarza-amatora nie lada wyzwaniem, o tyle dzisiaj nie stanowi to problemu nawet z dala od głównych szlaków komunikacyjnych. Spora poprawa – choć tu wciąż jest sporo do zrobienia – nastąpiła też w kwestii współużytkowania tych dróg przez kolarzy i kierowców.
Ci ostatni w większości oswoili się już z obecnością rowerzystów w pasie drogi, co po części wynika również z tego, że sami coraz częściej przesiadają się na rower. Według badań, zrealizowanych na zlecenie Ministerstwa Sportu i Turystyki, aż 36% Polaków deklaruje regularną jazdę na rowerze jako podstawową formę aktywności fizycznej, na którą poświęcają średnio ponad 3 godziny w tygodniu. W tym gronie wciąż rosnącą grupą są amatorzy jeżdżenia „szosą”.

Nie bez znaczenia jest fakt istotnej poprawy wizerunku samego kolarstwa szosowego po dopingowych skandalach, nękających dyscyplinę w pierwszej dekadzie XXI wieku. Brzemię sportu szczególnie podatnego na pokusy dopingu ciąży kolarstwu jeszcze do dzisiaj, choć to właśnie tutaj powstało najwięcej rozwiązań, pozwalających z dopingiem skutecznie walczyć (np. paszporty biologiczne, system ADAMS), a wykrywane przypadki dopingu wg danych WADA za 2016 rok stanowiły tylko 1,1% ogólnej liczby popranych próbek,
czyli w granicach średniej dla wszystkich dyscyplin olimpijskich. Pozytywna zmiana wizerunku dyscypliny to niezwykle długi i powolny proces, ale w ciągu ostatnich kilku lat istotnie przyspieszył, również dzięki zaangażowaniu części drużyn kolarskich, zrzeszonych w organizacji MPCC (Ruch Na Rzecz Czystego Kolarstwa), stawiającej sobie nieco wyższe cele w zakresie etyki w dyscyplinie, niż wynikające wprost z regulacji UCI (Międzynarodowej Unii Kolarskiej) i WADA (Światowej Organizacji Antydopingowej).

Fot. ERIC GAILLARD/AP
Kolarstwo szosowe przestało też być domeną mężczyzn i zaczęło szybko zyskiwać popularność wśród kobiet, co również przekłada się na popularność całej dyscypliny. Obecność w kobiecym zawodowym peletonie i osiągane w nim sukcesy polskich zawodniczek (m.in. Katarzyny Niewiadomej, Małgorzaty Jasińskiej, Katarzyny Pawłowskiej) stanowią znakomity przykład dla wielu
amatorek, które coraz częściej wsiadają na rowery szosowe. Ich obecność na amatorskich wyścigach i rywalizacja ramię w ramię z mężczyznami już w niemal wszystkich kategoriach wiekowych jest najlepszym potwierdzeniem tego pozytywnego dla amatorskiego kolarstwa trendu.
Katarzyna Niewiadoma (The Women's Tour)
Fot. Łukasz Huzarski
Fot. ADAM STEPIEŃ
Uprawiane przez amatorów kolarstwo szosowe sukcesywnie zyskuje jeszcze jeden dodatkowy napęd: coraz większe zaangażowanie sponsorów. Znakomitym przykładem skutecznie realizowanej strategii marketingowej są działania Skody, która mocno opiera się na inwestycji w kolarstwo, poczynając od wsparcia dla lokalnych inicjatyw szkoleniowych (np. akademia kolarska Bartosza Huzarskiego), przez realizację serwisu internetowego z ciekawostkami i poradami dla amatorów, po partnerstwo w organizacji największych imprez kolarskich, jak choćby wspomniane wcześniej zawody Poznań Bike Challenge.


Jest to pochodna globalnej strategii marki, opartej o wsparcie kolarstwa i obecność w roli partnera na większości najważniejszych wyścigów na świecie. Śladem Skody coraz częściej podążają inne marki, znajdujące w szybko zdobywającej popularność dyscyplinie szansę na wzmocnienie swoich brandów, w czym pomocny może być też fakt, że kolarstwo nie jest sportem tanim i angażuje przede wszystkim atrakcyjną grupę ludzi o dużym potencjale zakupowym.
No i w końcu ostatnia, ale chyba najważniejsza z przyczyn, stojących za wzrostem popularności dyscypliny: sukcesy polskich zawodników w zawodowym peletonie. Zdaniem Adama Probosza, komentatora kolarstwa w Eurosporcie, to właśnie od 2014 roku, czyli pierwszych po 21 latach etapowych zwycięstwach Rafała Majki w Tour de France i zdobytym przez Michała Kwiatkowskiego tytule mistrza świata, daje się zauważyć skokowy wzrost zainteresowania kolarstwem przez polskich kibiców. Zainteresowania i rosnących oczekiwań, bo od kiedy na przestrzeni ostatnich kilku lat polscy kolarze zaczęli w światowym peletonie odnosić coraz więcej sukcesów
i odgrywać coraz poważniejszą rolę, wraz z nimi wzrosła zarówno wiedza kibiców o samym kolarstwie, jak i marzenia o kolejnych zwycięstwach. Wyścigi, w których uczestniczą Polacy, cieszą się dziś uwagą wielokrotnie większej grupy widzów, niż ta, która śledziła kolarstwo jeszcze przed kilku laty. A okazji jest niemało, bo w najważniejszym w kolarskim świecie cyklu World Tour jeździ dzisiaj aż ośmiu polskich zawodników oraz cztery zawodniczki w serii Women’s World Tour – rzadziej relacjonowanej, ale coraz silniej obecnej w świadomości kibiców.
Mikołaj Marczyk: Mam siedem rajdów, a rywale po 200

Mikołaj Marczyk
Mam siedem rajdów, a rywale po 200
Doświadczeni kierowcy chcą ze mną dyskutować, dzielić się swoimi przeżyciami. Teraz w rozwoju wspiera mnie Jarek Baran, czyli były pilot Kajetana Kajetanowicza, który zdobył z nim m.in. trzy tytuły mistrza Europy – mówi Mikołaj Marczyk. Czy 22-latek jest przyszłością polskich rajdów?
__________________
Łukasz Jachimiak

Łukasz Jachimiak: Coraz głośniej o Panu w polskim motosporcie, mimo że jeszcze nie jest Pan jego gwiazdą. Kiedy i jak planuje Pan nią zostać?
Mikołaj Marczyk: Mam 22 lata, a moim celem jest zostanie szybkim i skutecznym kierowcą rajdowym. Sport, w którym startuję, pozwala pokazać potencjał wtedy,
kiedy ma się dobrą maszynę. Z kolei żeby dotrzeć do momentu otrzymania takiej maszyny, trzeba najpierw wykonywać małe kroki, które są niemedialne. Czyli trzeba jeździć w drugoligowych rajdach, w amatorskich zawodach czy w gokartach, w których nawet mistrzowie nie mają statusu gwiazd.
Pan z tej drugiej ligi właśnie wyjechał?
- Myślę, że tak. Świadczy o tym fakt, że w tym roku dostałem wspaniałą szansę startów topowym samochodem. Jeżdżę skodą fabią R5, czyli rajdówką, którą kierowcy zdobywają tytuły mistrzowskie na całym globie, w tym także w mistrzostwach świata WRC-2. Ten rok jest więc dla mnie ogromną szansą. Moja wartość sportowa pokaże czy na takie auto zasługuję, bo kierowców, którzy dysponują takim samochodem jest kilku, a status kierowców wybitnych osiąga niewielu.

Mam przed sobą rok debiutancki w najmocniejszej klasie w kraju, przejechałem jeden rajd treningowy na Słowacji i dwa w Polsce, teraz jesteśmy przed pięcioma kolejnymi rundami mistrzostw Polski. Mam nadzieję, że udowodnię w nich swoją wartość.
Celuje Pan w podium w „generalce”?
- Moim celem jest dojeżdżanie do mety w każdym rajdzie. To jest w tym sporcie bardzo ważne, bo jeżeli jesteśmy na mecie, to zbieramy punkty i doświadczenie. Nie chcę wypowiadać się konkretnie wynikowo, nie chcę mówić, że zależy mi na piątym, trzecim czy pierwszym miejscu w klasyfikacji generalnej. Nastawiam się tak, że chcę kończyć kolejne starty i być z siebie zadowolonym.
Czyli już Pan sobie wypracował sposób podejścia do startów?
- Mówię trochę na okrągło, ale mam jeszcze za mało informacji na swój temat, żeby mówić inaczej. Trafiłem do świata doświadczonych kierowców, którzy od lat jeżdżą najlepszymi samochodami, a ja jeszcze nie wiem, jaki tak naprawdę jest mój potencjał i gdzie mogę celować.
Doświadczenie jest w rajdach kluczowe, a nie młodość i fantazja, prawda? Mistrzów w Pana wieku raczej nie ma.
- To jest sport, w którym trzeba wszystko wyważyć. Doświadczenie, czyli liczba przejechanych rajdów, to sprawa kluczowa. Ale ono nie musi być powiązane z wiekiem. Gdzieś za granicą może być 20-latek, który już przejechał 100 rajdów i on doświadczeniem będzie lepszy od 30-latka z Polski dopiero dobijającego do tych 100 rajdów. Natomiast po 45. roku życia spada już refleks. Kierowcy często w tym wieku decydują się na starty w rajdach terenowych, takich jak Dakar. Tam doświadczenie ma jeszcze większe znaczenie, a smykałka do bardzo szybkiej jazdy już mniejsze. Najlepsi kierowcy w rajdach drogowych mają zazwyczaj 25-35 lat, to wydaje się optymalny wiek. Ale wszystko przyspiesza. Ja mam 22 lata i wiem, że w innych krajach są kierowcy młodsi ode mnie i mający już dużo więcej przejechanych rajdów.

W Polsce jestem młodym kierowcą, na świecie już nie aż tak, ale oczywiście nie jestem skreślony, mam szansę zrobić szybkie postępy i być młodym, obiecującym kierowcą.
Fot. moja.skoda.pl
Fot. moja.skoda.pl
Fot. redakcja
Fot. moja.skoda.pl
Fot. moja.skoda.pl
Fot. moja.skoda.pl
Ile Pan ma przejechanych rajdów, a ile mają rywale?
- Ja mam na koncie siedem rajdów na poziomie mistrzostw Polski, a np. Grzegorz Grzyb, z którym się w tym roku ścigam, ma tych rajdów ponad 200.
Ale on nie ma 22 lat.
- Ma 42. Generalnie ścigam się z doświadczonymi rywalami. Sam zadebiutowałem w zeszłym roku, w niższej klasie od tej, w której jestem teraz. Jeździłem wolniejszym samochodem z napędem na cztery koła, tam udało mi się zostać najmłodszym mistrzem Polski w historii tej grupy. Dlatego w tym roku dostałem szansę od Skody i jeżdżę najmocniejszym dostępnym autem na rynku.

Planuje pan karierę w takich szczegółach, że już czeka na Pana marzenie np. o Rajdzie Dakar?
- To jest kolejna dyscyplina, na razie myślę o ściganiu się w rajdach drogowych, płaskich, a nie terenowych. Marzy mi się, żeby realizować moją pasję do rajdów samochodowych na poziomie adekwatnym do moich umiejętności. Jeżeli moje możliwości pozwolą na to, żeby reprezentować nasz kraj na arenie międzynarodowej, to życzyłbym sobie startu w najwyższych cyklach, ale jeżeli szczyt moich umiejętności będzie niżej, to nie chciałbym na siłę być w najwyższej klasie i zaniżać poziomu, zabierać miejsca komuś bardziej utalentowanemu. Muszę twardo stąpać po ziemi, muszę sam zobaczyć i innym pokazać, jaki jest mój potencjał.
Czytałem, że w fazie decydowania się na rajdy decyzję na „tak” pomógł Panu podjąć Kajetan Kajetanowicz. Jak to wyglądało?
- Rozmawialiśmy dwa i pół roku temu, przed moim debiutem w rajdach okręgowych. To było spotkanie po zdobyciu tytułu mistrza Europy przez Kajetana Kajetanowicza. Spotkanie zorganizowano w jego rodzinnym Ustroniu. Mistrz odpowiadał na pytania, spędził czas ze swoimi fanami, a ja czekałem, żeby chwilę z nim porozmawiać. Kajto poświęcił mi chwilę czasu, mimo że mnie nie znał.
To był dla mnie energetyczny strzał. Potraktował mnie na tyle poważnie, że nie opowiadał o najlepszych stronach tego sportu. Słusznie uznał, że o nich wiem, skoro marzy mi się zostanie kierowcą rajdowym. Pokazał mi trudniejszą stronę. Mniej więcej przygotował mnie na to, co mnie czeka. Nie zdemotywowało mnie to, nastawiłem się, żeby zawalczyć, iść do przodu, spróbować.
Co konkretnie powiedział? Że przez długi czas nie będzie pieniędzy, że co najmniej do pewnego momentu nie będzie zainteresowania mediów?
- Mówił, że początek jest bardzo trudny, że ciężko o partnerów do pomocy w tym wszystkim. Że trzeba się w pełni zaangażować, całe życie poświęcić, bo kierowca nie jest zajęty tylko w kilka weekendów startowych, ale przez cały czas bardzo ciężko trenuje. Mówił, że okres zimowy zawsze jest trudny ze względu na kwestie sponsorskie. Trzeba wtedy bardzo walczyć, żeby w kolejnym roku w ogóle móc zaistnieć i wystartować. Sam Kajetan w tym roku w mistrzostwach świata zaczyna startować dopiero w czerwcu, ponieważ okres doprecyzowania spraw z jego partnerami trwał bardzo długo. To jest trudna dyscyplina sportu, organizacyjnie. Ale jak już się uda, to daje bardzo dużą satysfakcję.

Ścigał się Pan już gdzieś ze swoim idolem?
- Startowaliśmy raz w tym samym rajdzie – w Rajdzie Barbórki w Warszawie w grudniu. Ale Kajetan jest na zupełnie innym poziomie sportowym. Ja jestem na początku swojej drogi, on jest już bardzo doświadczonym, utytułowany i szybkim kierowcą. Dla mnie jest wzorem, autorytetem, najwybitniejszym polskim kierowcą rajdowym. Chciałbym być kiedyś dla niego godnym rywalem, ale myślę, że nie zdążę, bo nasze pokolenia się trochę mijają.
Fot. moja.skoda.pl
Fot. moja.skoda.pl
Fot. moja.skoda.pl
Kajetanowicz albo jakiś inny doświadczony kierowca ocenił pańskie możliwości? Pytam, bo mówi Pan, że sam swojego potencjału do końca nie umie ocenić.
- Dostaję duży kredyt zaufania. Doświadczeni kierowcy chcą ze mną dyskutować, dzielić się swoimi przeżyciami. Teraz w rozwoju wspiera mnie Jarek Baran, czyli były pilot Kajetanowicza, który zdobył z nim m.in. trzy tytuły mistrza Europy.
To dla mnie bardzo dużo znaczy, że taki człowiek mi pomaga. Ale nie chcę mówić, że na pewno stanowię nadzieję dla polskich rajdów albo że jej nie stanowię. Życie to zweryfikuje, a składowych jest bardzo dużo. Nie chodzi tylko o to, żeby szybko jeździć, ale też trzeba sobie doskonale radzić z presją, z różnymi warunkami, trzeba mieć przewlekłe szczęście. Dopiero będę sprawdzał czy będę w stanie to wszystko połączyć.
Bartosz Huzarski: Wytrzymałem i wygrałem

Bartosz Huzarski
Wytrzymałem i wygrałem
- Do hejtu jestem przyzwyczajony, spływa to mnie jak woda po szklance – mówi Bartosz Huzarski. Były kolarz przejechał wszystkie największe wyścigi świata, pomógł Michałowi Kwiatkowskiemu zostać mistrzem globu, a teraz ocenia jego i Rafała Majkę jako ekspert. Poza tym przekonuje dzieci, że jedna z najtrudniejszych dyscyplin sportu może być pięknym pomysłem na życie.
__________________
Łukasz Jachimiak

Łukasz Jachimiak: Kto ma lepsze nogi – Pan czy Paweł Poljański?
Bartosz Huzarski: Ha, ha, ja, bo byłem pierwszy.
Chyba trzeba wyjaśnić, że mówimy o zdjęciach. I przypomnieć, że Pan pokazał w mediach społecznościowych fotografię swoich nóg w trakcie Tour de France 2014, a Poljański powtórzył ten pomysł w ubiegłorocznej edycji „Wielkiej Pętli”. I znów było poruszenie, znów były komentarze, że może to niekoniecznie dobra promocja kolarstwa.
- Wie pan, dla zwykłego zjadacza chleba, dla człowieka, który nie ma nic wspólnego z zawodowym peletonem to może być obraz szokujący. Ale tak wyglądają nogi większości zawodników w peletonie. To są nogi nie tylko moje czy Pawła, ale 90 procent ludzi jeżdżących w wielkich tourach. Dodatkowo ja mam taką budowę ciała, że żyły mam płytko położone pod skórą i przez cały rok na rękach żyły mi widać. Na nogach już niekoniecznie, to zależy od poziomu tkanki tłuszczowej. Wtedy była na bardzo niskim poziomie, a jeszcze doszło odwodnienie po etapie, doszedł duży wysiłek skumulowany przez wiele dni. Poruszenie faktycznie było wielkie, miałem nawet zaproszenie do Stanów do jakichś programów, żeby o tym opowiadać. Natomiast środowisko było zdziwione zdziwieniem. Inni kolarze mnie pytali, co takiego w tym zdjęciu jest, że ono aż takim echem się odbija. Te nogi były praktycznie wszędzie.
I bardziej promowały kolarstwo czy jednak wywoływały niepotrzebne dyskusje? Pamiętam komentarze typu „a mówi się, że sport to zdrowie”, byli też tacy, którzy twierdzili, że to efekt dopingu.
- A niech pan popatrzy na kulturystów. Jak wyglądają? To jest sport zawodowy, ekstremalny. Jeżeli ja jadę na Tour de France i mam pięć procent tkanki tłuszczowej, to przecież nie mogę wyglądać jak miś polarny. Ale okej, rozumiem, że dla wielu to był widok szokujący. No bo weźmy kogoś, kto jeździ na rowerze amatorsko, powiedzmy że nawet trzy razy w tygodniu po dwie godziny i że wystartuje raz w miesiącu w jakimś amatorskim wyścigu. Jak taki ktoś patrzy na zdjęcie moich nóg, to zaraz popatrzy na swoje zarośnięte nogi na których prawie nie widać mięśni i mówi, że to jest niemożliwe, żeby do tego dojść naturalnie. Ale mi zaraz minie 23. rok jeżdżenia na rowerze. Jak ktoś regularnie uprawia sport na najwyższym poziomie, trenuje na zgrupowaniach wysokogórskich, cały czas dba o dietę i ma pięć procent tłuszczu, to prędzej czy później do takiego efektu dojdzie. Chciałem wtedy pokazać środowisku, jak wyglądają moje nogi po którymś tam etapie Tour de France. I ludzie ze środowiska kolarskiego, czyli ci co się naprawdę znają, odebrali to bardzo normalnie. Mówili „kurde, zaje***... Patrz, jakie Huzar ma nogi, widać, że gość nad sobą pracuje”. Ale wiadomo, że najwięcej do powiedzenia mają ci, co nic nie robią, tylko siedzą i non stop komentują w internecie różne rzeczy.
Michał Król, przewodnik wysokogórski IVBV

Michał Król, przewodnik wysokogórski IVBV:
Zapytałem klienta, czy chciałby, żeby samolot, w którym się znajduje, prowadził pilot mający doświadczenie jedynie na awionetkach? Nie odpowiedział
__________________
Paweł Wilk

- Na rynku istnieją firmy, mające swoich „przewodników”, którzy na Mont Blanc byli dwa razy, a trzecią próbę podejmują już z klientami. To niepojęte. Nie wiem, jak to kulturalnie skomentować, a przeklinać nie wypada – mówi w rozmowie ze Sport.pl Michał Król, nagrodzony w przeszłości przez Ministra Sportu wspinacz, przewodnik wysokogórski IVBV.
Paweł Wilk, Sport.pl: Czego trzeba dokonać, żeby zostać nominowanym w kategorii wyprawa roku, w plebiscycie National Geographic?
Michał Król, przewodnik wysokogórski IVBV: - Nie robię niczego dla nagród, więc ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba konsekwentnie robić swoje, obrać ambitny cel i realizując go – wyróżnić się. Zawsze planowałem wyprawy trudne, jechałem w niewiadome, chciałem wytyczać nowe drogi lub przechodzić ściany dziewicze, na których nikt wcześniej nie był.

Pana ten zaszczyt spotkał. Doceniono pańską wyprawę w Himalaje Pradesz.
- Tak, ale należy podkreślić, że nie stanęliśmy (wraz z Davidem Kaszlikowskim – przyp.red.) na ośmiotysięczniku, a na niezdobytym wcześniej szczycie mierzącym dwa tysiące metrów mniej. Był trudny technicznie, ogrom ściany robił wrażenie. Nie koczowaliśmy w namiotach, nie poręczowaliśmy drogi, tylko parliśmy w górę, wspinanie było najważniejsze. Fajnie, że zostaliśmy nominowani przez National Geographic, ale nie był to nasz cel, to raczej miły dodatek. Najważniejszy był wierzchołek i powrót do domu. W jednym kawałku.
W Indiach dokonał pan kilku wymagających przejść.
- Tak, ale jeżdżąc w Himalaje, nie nastawiałem się na konkretne trudności. Nie działałem według schematu, nie weryfikowałem jakości ściany i przeszkód, jakie staną na mojej drodze, bo wybierałem lokacje nie opisane, na których przede mną nie było nikogo. Z Polski zabierałem bardzo dużo sprzętu, bo nie wiedziałem, co będzie mi potrzebne. Byłem przygotowany na wszystko.
Nadal ciągnie pana w góry wysokie?
- Niedawno urodziło mi się dziecko, więc nie mogę sobie pozwolić na długi wyjazd. Obecnie skupiam się na Tatrach, a w styczniu 2019 r., jadę z Marcinem Tomaszewskim na jedną z potężnych norweskich ścian. Natomiast, jak najbardziej, chciałbym pojechać, może jesienią 2019 r., na dziewiczy siedmiotysięcznik. Moim marzeniem jest również wejście, nową drogą, na szczyt mierzący ponad osiem tysięcy metrów.

Co będzie pana celem w Norwegii?
- Chcielibyśmy wytyczyć nową drogę na Kjerag (1100 m n.p.m.). To bardzo duży klif, z którego skaczą base jumperzy. Marcin dokonał wstępnego rekonesansu, ale o ewentualnym sukcesie ekspedycji zdecydują warunki atmosferyczne, pogoda w Norwegii bywa kapryśna. Przedsięwzięcie jest skomplikowane logistycznie, żeby się wspinać, musimy pod ścianę dopłynąć łódką. Zimą inaczej się nie da. Planujemy wspinać się klasycznie, bez poręczowania, wykorzystywania kilkuset haków czy wiszenia w ławkach. Chcemy działać płynnie i bezpiecznie.
Wrócę na chwilę do Himalaizmu. Miał pan możliwość uczestniczenia w Zimowej Narodowej Wyprawie na K2 2018?
- Janusz Majer (do maja 2018 r. kierownik programu Polski Himalaizm Zimowy – przyp.red.) wspominał o zainteresowaniu mną, ale wiedząc, że w lutym urodzi mi się dziecko, w ogóle nie podjąłem rozmów. Temat umarł śmiercią naturalną, więc należy uznać, że propozycji nie otrzymałem. Gdybym nie miał rodziny, pewnie zastanowiłbym się, bo zimowe K2 (8611 m n.p.m.) jest dla polskiego himalaizmu bardzo ważne. Obecnie trzymiesięczna rozłąka z bliskimi nie wchodzi w grę.
Inna sprawa, że nigdy nie byłem na wyprawie z kierownikiem, nikt za mnie nie decydował, czy danego dnia się wspinam, czy robi to ktoś inny. Nie wiem, czy umiałbym się odnaleźć w takim porządku.
W sezonie 2019/2020 Polski Związek Alpinizmu planuje kolejną zimową wyprawę na K2. Co będzie, jeśli zostanie pan zaproszony?
- Nie pojadę. Mam dziecko, któremu chcę poświęcać uwagę. To najlepszy okres, gdy widzę, jak rośnie, rozwija się. Nie chciałbym przegapić tych chwil. Niedawno wróciłem z Alp, w których spędziłem miesiąc i było to za długo.
Rodzina jest najważniejsza?
- W tej chwili tak. Wydaje mi się, że to normalne, choć nie wiem, czy wszyscy wspinacze mają takie podejście. Styczniowy wyjazd do Norwegii zajmie dwa tygodnie, na podróż w Karakorum musiałbym poświęcić trzy miesiące.

Co pan robi między wyprawami?
- Wspinam się z ludźmi, jestem międzynarodowym przewodnikiem wysokogórskim. Jeżdżę w Tatry, Alpy, Andy i Himalaje. Ludzie najczęściej wybierają Gerlach (2655 m n.p.m.), Mont Blanc (4810 m n.p.m.), Matterhorn (4478 m n.p.m.), Grossglockner (3798 m n.p.m.) czy Aconcague (6962 m n.p.m.).
Organizuje też Himalaya Base Camp, wydarzenie, które wymyśliłem, siedząc bezczynnie w namiocie pod Annapurną (8091 m n.p.m.). Jest to szkolenie z pierwszej pomocy, poręczowania, ABC wspinaczki, zjeżdżania na linie, ale punktem kulminacyjnym jest nocleg w wiszących na skale łóżkach. We wrześniu organizuje kolejną edycję.
To przygoda dla każdego?
- Oczywiście, choć impreza skierowana jest głównie do osób, które chciałyby zacząć się wspinać, poznać technikę, poczuć górski klimat. Doświadczeni wspinacze mogliby się nudzić. Fajnie, że ludzie integrują się w ten sposób, nawiązują przyjaźnie. Widzę, jak wrzucają na portale społecznościowe zdjęcia ze wspólnych wyjazdów w góry.
Wybierający komercyjną wycieczkę może nazwać się wspinaczem?
-Ludzie zadają mi takie pytania, zastanawiają się np., czy wspinając się ze mną w Tatrach, są taternikami, alpinistami. Moim zdaniem nie, bo takim mianem określić się może osoba samodzielna, niepotrzebująca przewodnika. Natomiast, jeżeli ktoś ma taką potrzebę, to proszę bardzo.
Z czym pan się mierzy w czasie wyjść z klientami?
- Najczęściej muszę stawiać czoła pogodzie. Umawiając wyjazd, nie mogę zapewnić, że uda się wejść na szczyt. W ciągu ostatniego miesiąca dwa razy wszedłem na Mont Blanc, ale również dwa razy musiałem zrezygnować. Pierwsza z pechowych grup nie miała odpowiedniej aklimatyzacji i doświadczenia w obyciu ze sprzętem

zimowym, więc zmieniliśmy cel i koniec końców, wszyscy byli zadowoleni. Drugiej ekipie plany pokrzyżował intensywny opad śniegu. Ryzyko było za duże.
Chcę też podkreślić, że nie jeżdżę w Alpy z osobami, których nie znam. Wszyscy moi koledzy po fachu stosują tę regułę. Na wyprawę w tę część Europy najlepiej udać się z osobami, które przeszły szkolenie zimowe i wiedzą, jak się poruszać w rakach. Bez tych umiejętności, wyjście np. na wspomnianego wcześniej „Blanca” jest nieodpowiedzialne i ryzykowne.
Jak ważne jest bezpieczeństwo w pańskiej pracy?
- Jest kluczowe, w końcu muszę wrócić do domu! Stres pojawia się przy każdej próbie i nie ważne, że np. na Mnichu byłem wielokrotnie. Przychodzą do mnie różni ludzie. Część jest odpowiednio przygotowana kondycyjnie, ale zdarza się, że jest po prostu dramat. Zastanawiam się, z czego to wynika. Czy to media społecznościowe wywierają taki wpływ na ludzi, że wybierają się w góry nieprzygotowani tylko po to, żeby komuś zaimponować?
Michał Król,
przewodnik wysokogórski IVBVMichał Król,
przewodnik wysokogórski IVBVMichał Król,
przewodnik wysokogórski IVBV
Polska wyprawa na K2 sprawiła, co mnie bardzo cieszy, że coraz więcej osób chce się wspinać. Jednak trzeba to robić z głową. Na początek warto pojechać na kurs skałkowy, trenować pod okiem doświadczonego instruktora, który nauczy nas obsługi sprzętu i techniki. Nie chcę narzekać na rodaków, ale słuchając rozmów, mam wrażenie, że w Polsce wszystko jest na opak.
Wielu, z marszu, chce jechać w góry wysokie, nawet bez obycia tatrzańskiego, co jest absurdalne. Tatry nie są łatwymi górami, ale mamy je pod nosem, więc radzę wszystkim, żeby korzystać z tego dobra i w nich uczyć się rzemiosła. Żeby pojechać dalej, trzeba spędzić na Podhalu przynajmniej sezon.